Przybył tu niespiesznym, cichym krokiem. Rozejrzał się bez zainteresowania, z góry zaliczając to miejsce do nudnych. Pogrzebał kopytem w wilgotnej ziemi i od razu się skrzywił. Był tu zupełnie nowy, powinien zwiedzać i cieszyć oczy, lecz on zachowywał się jak dziecko, które przed podróżą dostało zbyt silny lek na chorobę lokomocyjną. Był nieco otumaniony, jakby ogłuszony, wciąż nie do końca docierało do niego, że uciekł. Wędrował tak długo, a dopiero zdał sobie sprawę, że jest... wolny. Już nawet nie krępował go ten paskudny, zielony kantar, który jakoś ściągnął po drodze.
Zamknął oczy, by po chwili je otworzyć i rozejrzeć się z nowym entuzjazmem.